Nauka chodzenia.



Część I. Cysta.

Ból nie ustępował, a noga niemal całkowicie utraciła czucie. Stała się też chłodna, prawie zimna. Jak drewniana kłoda zrąbana zimą w ogródku. Pocieszałem się drugim bólem, w kręgosłupie, upatrując w nim przyczyny niedowładu nogi. Znów wypadł mi dysk — myślałem sobie. Ale jak wypadł, to wróci. Zawsze przecież ostatecznie wracał na miejsce. Takie wypadnięcie krążka międzykręgowego zdarzało mi się raz, dwa razy w roku. Także i teraz brak czucia w nodze, był z pewnością konsekwencją wysuniętego dysku. No bo ten ból kręgosłupa był wyjątkowo silny. Raz tylko zdarzył mi się silniejszy, wtedy, gdy leżałem na podłodze, a rodzina wkłuwała mi w lędźwie zastrzyki przeciwbólowe; oparte na opiatach, silne, że silniejsze od samego bólu. Trwało to około sześciu tygodni. Zawsze zresztą, gdy dysk mi wypadał, trwało to podobnie długo. Niekiedy cztery, ale z reguły 5-6 tygodni. Teraz mijał czwarty tydzień, od czasu, gdy mnie ponownie zaatakowało. Miałem więc jeszcze nieco czasu. 

Tylko ta noga. Raz spadła mi z łóżka. Poczułem tylko wstrząs, gdy walnęła o podłogę. Nie czułem, że się z łóżka zsuwa.  Przestraszyłem się wtedy. A jeżeli coś się zmienia bezpowrotnie? – myślałem przez resztę nocy. A jeżeli są to stany nieodwracalne? Muszę zobaczyć w Googlach, popatrzeć na forach. Ludzie mają podobne sytuacje.
W Internecie ludzie mają wszystkie sytuacje. 

No i popatrzyłem i... ponownie się pocieszyłem. Wyczytałem mianowicie na którymś portalu, że istnieją „postrzały” potrafiące odjąć czucie w nodze na dłuższy czas. Zaczekam jeszcze kilka dni, wkrótce wszystko wróci do normy — myślałem. Nie czekałem jednak biernie — ćwiczyłem dwa, trzy razy dziennie przysiady i różne (także w Necie wyszukane) układy gimnastyczne. Było jednak gorzej. Dnia każdego trudniej było wstać z łóżka, umyć się i ubrać. Łącznie ze zrobieniem sobie porannej kawy i śniadania. Owszem, parzyłem kawę, kołysząc się w kuchni i łapiąc za krawędzie szafek, aby nie upaść, a gdy miałem tę kawę zanieść przed komputer, stawiałem ją (samo stawianie trwało około 5 minut) na podłogę i przesuwałem na spodeczku kulą, którą się też podpierałem, po kilka kilkanaście centymetrów — tak, aby się nie rozlała — w stronę pokoju. Dobrze, że w naszym niemieckim mieszkaniu nie ma przed drzwiami progów, bo przekładanie poprzez nie kubka z kawą, byłoby dodatkową ogromną trudnością. 

Cóż, nadszedł moment krytyczny; ten, w którym przeraziłem się całkowitym brakiem czucia w nodze. Lałem na nią wodę, najpierw zimną, a później gorącą i niemal nic nie czułem. To było wieczorem. Do rana nie zasnąłem. Po wstaniu z łóżka, nie myjąc się, powlokłem się w stronę telefonu. Bezwładną nogę ciągnąłem za sobą.
 Tego samego dnia wieczorem Andrzej, mój znajomy Polak z Ludwigsfelde, zawiózł mnie do Poczdamu. Zmierzchało, gdy wciągnąłem się przy pomocy poręczy oraz kuli na schody przed szpitalem. W rejestracji pani w stroju zakonnicy (klinika ewangelicka) spisała moje dane i kazała usiąść w poczekalni. Na szczęście nie czekałem długo. Na szczęście dla mnie i dla Andrzeja, który spieszył się do domu. Chcieliśmy wiedzieć, czy ma na mnie czekać, czy też zostanę w szpitalu. 

Po wstępnych oględzinach lekarz dyżurny wyszedł i wrócił z szefem oddziału ortopedycznego. Kolejne oględziny połączone ze sprawdzeniem mojej kontroli nad lewą nogą i decyzja — rezonans magnetyczny. Andrzej pojechał do domu, ja zostałem zwieziony na łóżku na kółkach windą do piwnic kliniki. W ciągu 40 minut zwołano zespół obsługujący urządzenie do rezonansu. Położono mnie na taśmie i wsunięto do wnętrza magnesu. Miałem tam trwać bez ruchu czterdzieści minut… Ból był taki, że łzy płynęły mi ciurkiem po twarzy. Ból z kręgosłupa, gdyż właśnie taka pozycja podczas leżenia, była jedną z najtrudniejszych do zniesienia — na wznak, całkowicie płasko i bez ruchu.

Po rezonansie jeszcze tradycyjne RTG, już w pozycji stojącej, a raczej wiszącej, gdyż oburącz trzymałem się jakiegoś pobliskiego drążka, co przedłużało badanie, bo i tu trzeba było trzymać wyprostowaną pozycję. Wreszcie ponownie łóżko na kółkach i kurs na oddział. Ledwie się ulokowałem na właściwym, oddziałowym posłaniu, do sali przyszedł lekarz, który mnie przyjmował, wraz z innym medykiem.
Nazywam się Sascha Schneider – przedstawił się ten drugi. Jestem chirurgiem-ortopedą. Panie Krzysztofie, mamy złe informacje. Ma pan w kanale kręgowym torbiel, która miażdży rdzeń. To się w szybkim czasie musi zakończyć paraliżem dolnej części ciała. Dodać trzeba, że i sama operacja nie jest pozbawiona ryzyka. Torbiel umiejscowiona jest w trudnym miejscu. 

cdn. 

Pierwsza hospitalizacja pt. dłubanie w kolanie. Ludwigsfelde, wrzesień 2017.
Po usunięciu torbieli pod kolanem.

Zawartość usuniętego tworu.



Część II. Palce. 

Krótko przed 9.00 rano leżałem już w przedsionku sali operacyjnej. Wcześniej zrobiono mi jeszcze jeden tomograf, tym razem z kontrastem, aby uzyskać jak najdokładniejszy widok pęczniejącej wokół rdzenia kręgowego cysty. Nie wiedziałem, jak ona, ta cysta, wygląda, jaka jest duża ani
w którym miejscu się zagnieździła. Dzień wcześniej otrzymałem co prawda garść fachowych informacji, ale określenia takie, jak: subakute Paraplegie bei absoluter Spinalkanalstenosierung, czy Tumors Hähe BWK11-12 — nic mi nie mówiły. Były niemal tak abstrakcyjne, jak nazwy galaktyk lub niektórych gwiazd w mgławicy Oriona. Operować miał mnie Sascha Schneider — można powiedzieć nomen omen, gdyż Schneider to w niemieckim „krojczy” albo tnący, czyli krawiec. Już na wózku, przed stołem do krojenia, pomiar ciśnienia, próbka krwi i pytanie, jak się czuję. Maskę intubującą sam trzymałem przy twarzy. Czekałem na przerwę w filmie, ale byłem spokojny. Dostałem wcześniej jakąś pigułę i to ona chyba sprawiła, że nerwy mnie upuściły. Poza tym, cóż miałem do zrobienia… Nic ode mnie zależało; to, czy się obudzę, a — gdy już się obudzę — czy będę mógł wstać z łóżka.
Tego nie mógł mi ani Sascha-Krojczy, ani nikt inny zagwarantować. Zostałem poinformowany, że to nie jest pewne. To wszystko.

Gdy skonstatowałem, że wiem, że jestem, musiałem sprawdzić, czy moja dolna ciała także to wie. Spróbowałem poruszyć lewą nogą… Udało się! Palce reagowały! Łzy popłynęły mi po twarzy. Ruszałem paluchami i te paluchy wyciskały mi kolejne strumyki łez z oczy. Nie wiem, czy będę biegał, czy tylko chodził i co to będzie za chodzenie, ale wiem, że czuję własne nogi.
Nie będę robił pod siebie, nie będę przez resztę życia zafajdaną kłodą. Chciałem zerwać się i biec do telefonu, aby wykrzyczeć Kasi, że czuję palce. Chciałem tańczyć i śpiewać! Tymczasem leżałem pod aparatami kontrolującymi główne funkcje organizmu i miałem tak pozostać co najmniej do dnia następnego. Mogłem jednak w tej pozycji leżeć dni i całe tygodnie, zginając palce i ruszając stopą i chłonąc świadomość, że jestem unieruchomiony na łóżku, ale ruchomy w sobie i – jeżeli tak można powiedzieć — na sobie.

Będę się ruszał, będę się wyginał, skręcał i pochylał. Będę ćwiczył i będę ćwiczył dnia każdego — ba, będę ćwiczył kilka razy w ciągu dnia, aby móc wstać i pójść, choćby do toalety, a w przyszłości na spacer korytarzem, chodnikiem, plażą…
Następnego dnia przewieziono mnie na trzecie piętro, na oddział, gdzie miałem spędzić okres pooperacyjno-rehabilitacyjny. Wieczorem przyszła Kasia, która pracowała dosłownie po drugiej stronie ulicy w poczdamskiej stacji socjalnej. Wiedziała już mojej „ruchomości”, ale z radością demonstrowałem jej swoje możliwości ortopedyczne. Przyszedł też Sacha-Krojczy, aby zapytać
o moje samopoczucie i udzielić mi kilka wstępnych rad na przyszłość.

Niespodziewanie zjawiła się też pani z mojego AOK czyli Towarzystwa Ubezpieczeniowego, mnie aby poinformować, że ubezpieczyciel chce pokryć główne koszty mojej rehabilitacji, na którą —
o ile się zgodzę — zostanę wysłany do Rheaklinik Berlin-Kladow już następnego dnia.
Co się miałem nie zgadzać? Przy pomocy Kasi wykąpałem się, to znaczy wziąłem prysznic i na powrót położyłem się do łóżka...

Gdy pożegnaliśmy się, leżałem zajadając przyniesione przez nią czekoladki i patrząc na zamontowany na wysięgniku telewizor. Trochę patrzyłem w ekran, trochę za okno, trochę drzemałem. Jeszcze wszystko przede mną — myślałem. Jeszcze długie lata przed nami. Uda się, będzie ciężko, ale się uda. Zrobię wszystko, aby się udało.
Udało… Zrobię wszystko, aby było tak, jak to sobie zaplanowaliśmy. Tak albo podobnie. Jest życie, jest ruch, jest miłość… Mam to, mam i jestem szczęśliwy!    



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz